Lecz nadszedł czas i zrozumiałam, że nie mogę się dłużej okłamywać, zrozumiałam, że jestem żywa i nie winna temu, że Bóg mnie taką stworzył, jaką jestem - spragnioną życia i miłości.
Poznawałam ją od pierwszych minut. Młoda, piękna, dostojna, czarująca i... spragniona. Na pierwszy rzut oka wydawała się szczęśliwą kobietą, dobrą żoną i kochającą matką. Wierna przy boku swojego mężczyzny, nigdy nie patrzyła w przeciwną stronę niż on. Miała wszystko, a tak naprawdę nic. Wydaje mi się to lekkim paradoksem. W rzeczywistości przecież ją kochał, ale na swój, mniej pokaźny, sposób. Chciała namiętności, cholernego romantyzmu i miłości jak z bajki. Zabrakło jej tylko jego, bo wszystko inne z siebie już wygrzebała.
Dawny melancholijny wieczór przyczynił mi się do obejrzenia adaptacji rosyjskiej powieści. Pierwsze minuty były zaskakujące, pomijając napisy i inne dyrdymały. Teatr? Oni tak na serio? Ile można, kiedy, jak, gdzie, olej go! Klasyka! I żałość, niedosyt. Tydzień, dosłownie tydzień, zajęło mi wyproszenie wątków tego filmu i przeżycia jej koszmarnych, a zarazem jakże namiętnych błędów. Czego nauczyła mnie Anna Karenina? Z pewnością tego, że kobieta, jeśli chce, może tyle co mężczyzna, a nawet znacznie więcej.